Kryzys już cofnął Grecję o 50 lat w ekonomicznym rozwoju, a to wcale nie musi być koniec zapaści. Do tego prowadzi kupowanie poparcia społecznego socjalnymi przywilejami opłacanymi z unijnych pieniędzy. To także przestroga dla Polski.
Grecki domek z kart runął w 2010 roku, kiedy pod wpływem globalnego kryzysu inwestorzy zaczęli uważniej analizować, komu pożyczają pieniądze. Gdyby nie 340 mld euro pomocy (równowartość 140 proc. PKB), które Grecy otrzymali od Unii Europejskiej, MFW, Europejskiego Banku Centralnego i prywatnych inwestorów, kraj byłby niewypłacalny. Ale po pięciu latach wdrażania programów naprawczych – obejmujących m.in. obcięcie płac w budżetówce, obniżki emerytur i redukcje zatrudnienia w sektorze publicznym o 30 procent – Grecja wciąż nie odzyskała wiarygodności w oczach inwestorów.
Ateny mogą potrzebować jeszcze jednego pakietu pomocy w wysokości 30–60 mld euro, na pewno potrzebują też redukcji długu. Pieniądze mają szansę otrzymać jednak tylko pod warunkiem, że nowy rząd lewicowej Syrizypremiera Aleksisa Tsiprasa zacznie działać w kierunku odwrotnym, niż zapowiadał w kampanii wyborczej – zamiast kontestować program naprawczy, będzie go rzetelnie wdrażać punkt po punkcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz